wtorek, 19 lipca 2011

Dzień 1 - przelot oraz szalona jazda indyjską taksówką

W dniu wylotu (niedzielę 17 lipca) wyruszyliśmy o 3.30 do Warszawy. Samolot miał planowo odlecieć o 10.45, ale Aeroflot z Moskwy się spóźnił o pół godziny, tym samym miałem mniej czekania na lotnisku Shermeteyvo. Terminal F już znałem z zeszłorocznej wyprawy do Hong Kongu.


Na miejscu poznałem koleżankę Kasię, która lubi podróżować i już trzy razy była w Indiach. W ten sposób szybko zleciały mi 3 godziny przesiadki.

Co mnie zaczynało denerwować to zachowanie Hindusów czekających do odprawy. Byli jacyś tacy nerwowi i ogólnie pierwsza atrybucja była negatywna. W samolocie do New Delhi też nie okazywali kultury. Toalety po nich wyglądały tragicznie, a śmieci jakie zostawiali dookoła swoich miejc nie mieściły się pod siedzeniem (nie no trochę teraz przesadzam, ale coś w tym jest).

Z Moskwy do Delhi leciałem równo pięć godzin. Aeroflot znów miał spóźnienie o pół godziny, tym samym na lotnisku w Indiach wylądowałem o 3.20. Na szczęście zgadałem się z pewną Polką - Dianą - i razem zaczęliśmy atakować lotnisko. Chodziło o to, że mieliśmy znaleźć miejsce z którego obsługiwane są loty krajowe. Hindus z którym siedziałem i rozmawiałem wytłumaczył mi, że to jest w ogóle inne lotnisko (!) - tak samo pewna Hinduska potwierdziła Dianie.

No ale po przejściu odprawy paszportowej udaliśmy się do punktu informacji i od razu nam ulżyło, ponieważ wylot był z tego samego lotniska. Wystarczyło przejść do sali odlotów i odprawić bagaż. No właśnie - odprawić, ale poprawnie. Niestety ze względu na średnie umiejętności językowe hindusów dostałem bilet na przelot i tylko do Bombaju a nie do Mangalore. Wiązało się to z tym, że musiałem w Bombaju odbierać bagaż i znów go nadawać. Teoretycznie nic złego, gdyby nie fakt, że w Bombaju miałem tylko 2h na przesiadkę.

Wylot z Delhi do Bombaju był o 7, więc miałem wystarczająco dużo czasu na pogadanie z Dianą oraz na odprawę bezpieczeństwa. Lotnisko w Delhi jest bardzo nowoczesne i standardem nie odbiega nawet od Hong Kongu.

Co mi się podobało to leżaki i łóżka :) Nie trzeba wtedy sobie łamać kości, gdy chcemy przenocować na lotnisku.

Po krótkim odpoczynku wsiadłem do samolotu Air India i byłem pozytywnie zaskoczony - miła obsługa witała mnie nad wyraz sympatycznie i bardziej wyjątkowo niż zwykłych Hindusów. Stewardessy oczywiście ubrane w firmowe sari Air India :) Samolot Airbus - identyczny jak Aeroflot na lini Warszawa-Moskwa, jednak z monitorkami TV. Do wyboru było 6 programów. Jedzenie lepsze niż w rosyjskich liniach. Więcej i konkretniej - omlet z warzywami, jakieś mięsko, owoce i do tego croissant z dżemem.


Ciekawe było zjawisko, gdy klimatyzacja była włączona - wówczas w całym samolocie było pełno pary. 


Sam lot oczywiście się opóźnił i mój czas na przesiadkę zmalał o pół godziny. Podchodząc do lądowania na lotnisko w Bombaju widziałem wielkie połacie slumsów. Wyróżniają się niebieskimi dachami i ogromną ilością śmieci. Dosłownie tuż za płotem slumsów zaczyna się pas startowy (?!) Miałem wrażenie, że zachaczymy kołami o te liche budynki. 


Lotnisko w Bombaju jest dość duże, ale już standardem odbiega od Delhi bardzo mocno. Z samolotu wyszły tylko te osoby, które nie leciały dalej... Tak, w Indiach często jeden samolot leci przez parę miast - coś jak autobus zatrzymuje się na przystankach. Ludzi wysiadają oraz wsiadają (są transportowani autobusem na terminal).

Po wejściu na sale przylotów modliłem się, żeby tylko mój bagaż pojawił się na taśmie - na szczęśćie był. Miałem wtedy około 40minut na ponowny check-in. Tu już poszło bez problemów. Aż do czasu :) Otóż bardzo nieładna i nerwowa była kontrola bezpieczeństwa w Bombaju. Trzeba było wrzucić rzeczy do skanowania z lewej strony, a przejść przez bramkę kontrolną z prawej, która była oddalona o kilka metrów. W ten sposób nie można kontrolować czy swoje rzeczy są bezpieczne i właśnie nikt ich nie zabiera :/

No, ale udało mi się poprosić o pierwszeństwo w kolejce i dostać się na salę odlotów. Na bilecie widniała bramka 11A, jednak jak się okazało na kilkanaście minut przed odlotem została zmieniona na 8A. W ten sposób część osób musiał przebiec w inne miejsce. Kolejka była długa i dostałem się do samolotu prawie ostatni. O miejscu na plecak i aparat w luku bagażowym mogłem już zapomnieć...

Nie wiem jak u nich działają procedury bezpieczeństwa, ale ja miałem pod siedzeniem lapka, między nogami plecak, a na kolanach aparat :D Stewardessy nawet nie skomentowały tej sytuacji. To był już trochę bardziej wysłużony Airbus - coś tam chrupiało ogólnie. Oczywiście nie obyło się bez poł godzinnego spóźnienia... Przez cały lot były dość mocne turbulencje, a przy lądowaniu to się przebilajśmy przez chmury z deszczem... Ogólnie nie było fajnie, nawet sam pilot powiedział, że było ciężko i przeprasza za kiepskie podchodzenie do lądowania.

Mangalore przywitało mnie nowoczesnym terminalem, chyba świeżo wybudowanym. Wiadać, że mają plany rozwoju, bo lotnisko jest większe, niż aktualnie potrzeba.


Po dość długim wyczekiwaniu na bagaż, wyszedłem na zewnątrz i czekał na mnie taksówkarz z kartką na której było napisane "Mr Lukasz Kempny (IAESTE)". Gościu okazał się bardzo sympatyczny, lecz średnio mówiący po angielsku. Na szczęśćie nie jechaliśmy motorikszą, tylko dość nowym Suzuki.

Już po pierwszych kilkuset metrach mogłem zacząć się domyślać jak będzie wyglądać przejazd. Kompletne zero zasad ruchu drogowego: wyprzedzanie na 4 albo i 5 aut!, notoryczne trąbienie, jazda pod prąd, zero świateł na skrzyżowaniach, zajeżdżanie drogi na rondach - no masakra :D 

Jeżeli chodzi o drogi to chwalmy nasze piękne asfalty polskie, bowiem tutaj dziura dziurę goni. Tylko tutaj można całe koło stracić. Miejscami nie ma asfaltu, a jedynie błoto i żwir. Generalnie ten dwugodzinny przejazd taksówką był dla mnie najniebezpieczniejszym w życiu. Choć muszę stwiedzić, że mimo, iż co chwila mieliśmy zagrożenia czołówki z ciężarówką - czułem się bezpiecznie. No przecież tu tak na codzień jeżdzą :D 

Taksówkarz po drodze zabierał kumpli, odwoził ich w boczne uliczki, poszedł sobie na lunch, także 'no stress' :)

Od razu widać, że w Indiach życie toczy się na ulicy - brudnej ulicy. Generalnie nie ma chodników, tylko jakiś żwirek, kałuże, asfalt jest dobry tylko miejscami. Na skrzyżowaniach światła są, ale nie działają :D  Jest dużo ciekawostek - np. stojące na środku drogi bramki metalowe i trzeba się w nie zmieścić - czułem się jakbym grał w jakąś grę Need For Speed. Kierowca miejscami miał 130km/h mimo, że poboczem chodziły dzieci, pasły się krowy i wałęsały psy... Również, w nieoczekiwanych momentach droga się zwężała, bo np. właściciel nie zgodził się na przesunięcie muru przed posesją (!)


Bardzo podobały mi się dzikie tereny wokół rzek, które przekraczaliśmy mostami. Gęste palmy podtopione wodą z opadów deszczów monsunowych. Od kiedy ja przyjechałem do września ponoć słońca ma nie być :( Będzie tylko padać...

W końcu dojechaliśmy do Manipalu - i ku mojemu zdziwieniu jest to małe miasteczko uniwersyteckie, które nie specjalnie różni się od tych wcześniej mijanych wsi :P


Poniżej na zdjęciu główny budynek Manipal University. Ja natomiast będę mieć praktyki w Manipal Institute of Technology, który jest w drugiej części miasta. W samym Manipalu jest klika uczelni. 
 
Po odwiedzeniu biura IAESTE na uczelni pojechałem zobaczyć moje lokum... No, ale to już jest temat na kolejnego posta...

1 komentarz:

  1. patrze na te kilka ostatnich zdjęć z Indii jak jechałeś taksówką.. tak właśnie sobie wyobrażałam Indie:) :P

    OdpowiedzUsuń